Jest takie miejsce w górach, do którego bardzo lubię wracać i do którego wracam stosunkowo często. Znajduje się ono w Górach Opawskich i stanowi najwyższy szczyt owego pasma – mowa oczywiście o Biskupiej Kopie. Choć niewysoka (ma „zaledwie” 890 m n.p.m.), to zaskakująca niepowtarzalnym klimatem. To jedno z niewielu miejsc, w których można poczuć się jakoś tak swojsko, jak w domu.
Na korzyść Gór Opawskich przemawia też względny spokój – mimo ich wyjątkowego uroku, nie ma tam aż tak wielu turystów jak na przykład w Beskidach. Dlatego rzeczywiście można tam odpocząć. To idealne miejsce na odprężający spacer, chwilę wytchnienia na łonie natury.

Widok na Biskupią Kopę z domku w Jarnołtówku, gdzie nocowaliśmy ostatnim razem.
Góry Opawskie – dla każdego coś miłego
A naprawdę warto wybrać się w tamte okolice. Mimo niewielkich rozmiarów, Góry Opawskie oferują mnóstwo atrakcyjnych szlaków i stanowią fantastyczną kombinację wszystkiego – znajdziesz tam i łąki, i lasy (choć znaczna ich część została, niestety, wykarczowana z powodu kornikowej plagi), i stawy, a nawet skałki. Na samą Biskupią Kopę prowadzi kilka różnych szlaków – każdy jest inny i każdy oferuje inne atrakcje. Ja opiszę Ci ten, który moim zdaniem jest najciekawszy – żółty, prowadzący z Jarnołtówka i zahaczający o tak wdzięczne miejsca jak na przykład Piekiełko. Brzmi dobrze? Zapraszam do dalszej lektury!

Takie widoki czekają na chętnych podróżników.
Biskupia Kopa z Jarnołtówka przez Piekiełko
Wychodząc z Jarnołtówka, można wybrać 2 warianty wyjścia – dla ludzi o lepszej kondycji lub dla ludzi o mocnych nerwach. Dlaczego tak? Bo do pokonania jest kawałek pod górkę. Można albo iść na piechotę, albo wjechać samochodem. Dobra kondycja w pierwszym wypadku jest raczej oczywista. Ale co z mocnymi nerwami? Otóż, w zależności od tego, jaki masz samochód, wjechanie na górkę może stanowić pewne wyzwanie. My trochę spaliliśmy gumy, auto ryczało, pies był przerażony, a ja zanosiłam modły do świętego Krzysztofa. Ale, jak widać, udało się nam przeżyć. Samochód też jakoś przeżył.
Potem jest już tylko z górki.
Tak naprawdę to nie. Ale jest dużo przyjemniej.
Idąc żółtym szlakiem, przejdziesz przez całkiem ładny lasek. O jego ładności świadczy fakt, że jest ładny również zimą, kiedy powinien straszyć łysymi gałęziami. A nie straszy. Trafisz w nim też na niewielkie, ale zacnie się prezentujące skałki. Potem musisz pokonać jedno, stosunkowo przyjemne podejście i już jesteś na górze.

Lasek. Ładny lasek.
Na Bukowej Górze, oczywiście. Chyba nie myślisz, że to już Biskupia Kopa? Ze mną nie ma tak łatwo! A przynajmniej nie zawsze jest.
Niemniej jednak, Bukowa Góra ma swój urok. Jest naprawdę niewysoka – raptem 507 m n.p.m. Warto jednak na nią zajrzeć, tym bardziej, że jest po drodze. Na szczycie zobaczysz niewielką skałę, która stanowi całkiem wdzięczne tło do zdjęć, co widać na załączonym obrazku. Skałka wdzięczna, piesek wdzięczny i tylko modelka jakaś taka niewydarzona. Ale nie wiń o to skały.

Piesek też podziwia.
Kiedy już skończysz kontemplować niewątpliwe uroki Bukowej Góry, możesz udać się dalej. Szlak jest dość łagodny – nie zgubisz płuca. Ani lewego, ani prawego. To jeszcze nie ten moment. I gdy tak będziesz sobie iść, mniej lub bardziej spokojnie, znienacka trafisz na miejsce, które jeszcze nieoficjalnie, ale wkrótce pewnie już jak najbardziej oficjalnie, ma szansę stać się domem moim i nie tylko.
A mianowicie, Piekiełko. To nieco tajemnicze miejsce przyciąga uwagę już samą nazwą. No bo umówmy się, kto by nie chciał odwiedzić czegoś, co nazywa się Piekiełko i sprawdzić, co się tam kryje? Otóż, znajdują się tam charakterystyczne, stosunkowo wysokie skały z wgłębieniem pośrodku. W opisie nie brzmi to szczególnie fascynująco, ale jak zobaczysz na zdjęciach, w reczywistości jest całkiem ciekawie.

Tak (podobno) prezentują się wrota piekieł.
Według legendy w miejscu tym znajdują się wrota do piekieł – gdziekolwiek jednak one nie leżą, ja na nie, niestety, nie trafiłam. Zakładam, że siły nieczyste wyczuły zbliżającą się mnie i uznały, że co za dużo, to i diabeł nie zniesie. No trudno, nie tym razem. Nie wpuścili mnie wrotami, wlezę oknem. Albo kotłem. Bo przecież w piekle mają podobno kotły?
Tak prezentuje się legenda. Rzeczywistość jest jednak nieco mniej malownicza. Po prostu w miejscu, które obecnie nazywamy Piekiełkiem, podobnie jak w wielu innych podobnych miejscach w Górach Opawskich prowadzono niegdyś eksploatację odkrywkową łupka. Czyli, z polskiego na nasze, był to kamieniołom. I zostały po tej działalności tak ciekawie uformowane skały. Tak, ja też wolę wersję z wrotami piekieł. Proponuję więc, żeby trzymać się tego wariantu, który bardziej nam leży.

Diabłów nie stwierdzono.
Po przywitaniu się z diabłami, możesz iść dalej. Szlak prowadzi przez leśne-nieleśne ścieżki – wiele drzew wycięto, choć, na szczęście, część z nich jeszcze się ostała. Po drodze można podziwiać widoki na okoliczne miasteczka oraz góry, które momentami przywodzą wręcz na myśl amerykańskie kanony. Ma to swój klimat i mimo pozornej niepozorności (ależ to brzmi) Góry Opawskie potrafią zaskoczyć atmosferą i niespotykanymi pejzażami.
Jak wtedy, gdy byłam tam nie tak dawno. Był grudzień, ale w niżej położonych partiach gór panowała deszczowa jesień i niezliczone ilości błota. Błoto było wszędzie – w butach, na spodniach i na całym moim psie, który miał z tego jednak nie lada radochę i, nie zważając na brud, wesoło sobie biegał. Kiedy jednak zbliżyliśmy się nieco do samej Biskupiej Kopy, zobaczyliśmy, że choinki w pobliżu szczytu są… po prostu białe. Wyraźnie różne od terenu położonego zaledwie parę metrów niżej. Zupełnie tak, jakby ktoś postanowił nagle maznąć je sobie farbą albo sprayem. Oczywiście, był to śnieg i szron – ale o tym za chwilę.

Wygląda, jakby przechodził tamtędy zapalony grafficiarz. Albo Elsa. Albo Elsa grafficiarz.
Idąc dalej, miniesz jeszcze niewielką kapliczkę poświęconą… nie pamiętam, komu. Potraktuj to jako zadanie domowe – idź i przekonaj się sam. A potem mi napisz, bo sama jestem ciekawa.

Kapliczka zimową porą.
No, a później zaczniesz wchodzić. Bez obaw – podejście nie jest bardzo wyczerpujące. W zależności od warunków i kondycji można się trochę zasapać, ale to nic strasznego. Dasz radę. Zwłaszcza, że po drodze miniesz takie motywatory.

Nic, tylko biegać!
Potem motywatory stają się zdecydowanie bardziej konkretne.

Dla takiej nagrody warto wytrzymać jeszcze 10 sekund.
Schronisko pod Biskupią Kopą
W schronisku możesz chwilę odpocząć i, co najważniejsze, skorzystać z łazienki. To naprawdę istotny fakt – wcześniej jest z tym kiepsko, a na samym szczycie mimo obecności wieży widokowej oraz budki z przekąskami i napojami, wychodka brak. Pewnego razu sympatyczny pan z owej budki, zapytany o toaletę, z uśmiechem zatoczył ręką gest dookoła i rozbrajająco szczerze odpowiedział, że jest, owszem, pod każdym krzakiem. Jeśli taka „łazienka” niespecjalnie do Ciebie przemawia, skorzystaj z tej, która jest dostępna w schronisku. I nie pij za dużo piwa.


W schronisku można sprawdzić pogodę i napić się grzańca.


Można też obejrzeć kolekcję krawatów i… napić się grzańca.
Od schroniska na szczyt nie jest już daleko. Można się trochę zmęczyć, ale nie jest to coś, czego nie przeżyjesz. Tak myślę. Jednym z ostatnich razów, kiedy tamtędy szłam, w pobliżu szczytu, jak wspomniałam, panowała piękna zima. Biel śniegu i szronu wyraźnie odcinała się od wszechobecnych brązów i szarości, nadając wszystkiemu wyjątkowy, niemal magiczny klimat. Można było odnieść wrażenie, że oto przekracza się próg jakiejś mroźnej krainy albo że Elsa z Krainy Lodu niechybnie przylazła i tutaj, śpiewając swoje piosenki i zamrażając wszystko w zasięgu wzroku. Efekt był jednak niesamowity.

Mam tę moc, mam tę moc… Mogłam wziąć ze sobą koc… Bo zimno było.
Biskupia Kopa – szczyt
Po pokonaniu ostatnich metrów, w końcu staniesz na szczycie. Jego główna część znajduje się już w Czechach, zawsze można tam więc spotkać interesującą ludzką mieszankę czesko-polską, która jednak doskonale się między sobą dogaduje. Wspomniany już pan z budki z przekąskami (choć czasem można trafić również na panią) także jest Czechem, ale bez problemu znajdziesz z nim wspólny język. Pan sprzedaje między innymi bramburky (czyli chipsy), popularną czekoladę studentską oraz pyszne, czeskie piwo. Kupisz też u niego kultową Kofolę (gazowany napój, który z Coca Colą może i ma coś wspólnego, ale nie do końca – ten smak jest nie do opisania, jak raz się nie napijesz, to się nie dowiesz), która latem leje się prosto z kija – nigdzie nie smakuje tak dobrze, jak na Biskupiej Kopie. Jak raz spróbujesz, to przekonasz się, że wiem, co mówię. I przyznasz mi rację. (Bo jak nie… Żartuję. Albo i nie.)

Szczyt w (prawie) całej okazałości.


Wieża, tym razem otwarta. I tabliczka.
Na wieżę widokową można wejść, jeśli jest otwarta. Pamiętam, że kiedy byłam na niej parę lat temu, na górze roiło się od jakichś dziwnych pszczół, które zachowywały się jak pijane. Wypadało więc jak najszybciej brać nogi za pas. Widoki, niemniej, były jednak całkiem ładne. Po latach weszłam na wieżę zimą i niesamowicie mi się podobało – miało to swój klimat, co widać na załączonym obrazku.

Widok iście spektakularny.


Na wieży bałwanek, pod wieżą kotek. Też taki bałwanek, tylko bardziej puchaty.
Jeśli zdobywasz Koronę Gór Polski, pewnie wiesz, że Biskupia Kopa się do niej zalicza. Pieczątkę znajdziesz u pana w budce lub u pana w wieży, a zdjęcie zrobisz sobie pod tabliczką. Proste. Potem napij się piwa albo Kofoli i możesz wracać na dół. Lub iść dalej – decyzja należy tylko do Ciebie.


Na pierwszym zdjęciu mój tata przybijający pieczątkę i kotek, który pilnuje, czy na pewno dobrze przybija. Na drugim buka pod tabliczką.
Zanim zakończę naszą dzisiejszą „wyprawę”, opowiem Ci jeszcze drobną anegdotę związaną z dostępnym do kupienia w budce piwem Bernard. Możesz je dostać w 2 wersjach – jasnej i ciemnej. Kiedy weszłam na Biskupią Kopę z grupą podobnych mi osób zdobywających Koronę, była wśród nich pewna sympatyczna pani, nazwijmy ją roboczo Henia. Henia zastanawiała się, jakie piwo wybrać, więc mój osobisty tata polecił jej Bernarda właśnie, zaznaczając, że i jasny, i ciemny jest dobry, ale ciemny jest zdecydowanie lepszy. Zachęcona Henia kupiła rzeczonego ciemnego Bernarda, wypiła kilka łyków, po czym z pełną powagą oświadczyła, że owszem, ciemny w istocie jest lepszy. Jasnego nigdy nie piła, ale ciemny smakuje bez porównania lepiej. Kurtyna. Gwoli ścisłości dodam jeszcze, że oba Bernardy rzeczywiście są zacne.
I tak prezentuje się żółty szlak na Biskupią Kopę. Góra sama w sobie jest naprawdę interesująca i wyróżnia się unikalnym klimatem, a trasa na nią wcale nie jest gorsza. Ciekawe zakątki, które miniesz po drodze, są z pewnością warte wysiłku. A na szczycie czekają na Ciebie pyszne, mniej lub bardziej procentowe napoje. Jeśli zdobycie góry i napotkane na szlaku widoki nie stanowią dla Ciebie wystarczającej nagrody, to piwo Bernard i Kofola z pewnością nią będą.

Zima weszła mocno.
Długo myślałam nad tym, jaki przepis zaproponować przy okazji wpisu o Biskupiej Kopie. Przy całej swojej miłości do piwa i Kofoli nie jestem, niestety, w stanie opracować przepisu na obie te ambrozje. Sam szczyt i okolice nie wiążą się też dla mnie szczególnie z żadnymi potrawami, może poza kiełbachą z ogniska, którą regularnie jedliśmy podczas wakacji w Pokrzywnej z rodziną. Ale nie będę robić sobie z Ciebie jaj. Zaproponuję Ci przysmak równie prosty w przygotowaniu, ale nieco bardziej efektowny. Chociaż, czy na pewno?
Przygotujemy dzisiaj frytki, ale takie zdrowe, z piekarnika. Dlaczego tak? Wcale nie dlatego, że nie miałam innego pomysłu. Wcale.
W Czechach często jemy smażony ser z frytkami (hranolkami). Szczyt Biskupiej Kopy położony jest w Czechach. W budce na szczycie kupimy między innymi bramburky, czyli prawie frytki, tylko że nie. Jakoś się to wszystko składa. Możemy więc chyba uznać, że przepis będzie adekwatny, prawda? Oczywiście, że prawda, nie dyskutuj. Zobaczysz, że warto.
A dlaczego z piekarnika? Bo zdrowiej, mniej tłuszczu, a za to niesamowicie smacznie. Przekonajcie się sami!

Takie możecie sobie zrobić. Ja zrobiłam jeszcze bajecznie prostą sałatkę – przepis może będzie w przyszłości.
Frytki z piekarnika, że szczęka opada (żeby je zjeść)
Składniki
- Ziemniaki – mogłabym Wam teraz zrobić wykład o rodzajach ziemniaków, ale nie zrobię, bo się na tym nie znam. Podobno najlepsze będą typu B, chociaż ja zawsze biorę na chybił trafił, jak wyjdzie, a i tak jest dobrze. Zrób, jak uważasz. Ziemniaków weź tyle, ile potrzebujesz – ja robię zazwyczaj na oko.
- Oliwa lub olej.
- Przyprawy – takie, jak lubisz, ja używam soli, pieprzu, papryki wędzonej, rozmarynu i przyprawy do ziemniaków. Proste, a skuteczne.
Wykonanie
- Nastaw piekarnik na 200-220ºC i wyłóż dużą blachę papierem.
- Obierz i umyj ziemniaki.
- Pokrój ziemniaki na frytki – nie za grube, żeby nie były surowe, ale też nie za cienkie, żeby nie zrobiły się twarde i paskudne. Ok. 1 cm grubości powinno być ok.
- Pokrojone ziemniaki włóż do garnka z wodą z cukrem i zostaw na jakieś 30 minut. Podobno dzieją się wtedy jakieś czary mary i frytki stają się bardziej chrupiące czy coś w tym stylu.
- Wyjmij frytki z wody i dokładnie osusz.
- Wrzuć frytki do miski, dodaj trochę oliwy, dorzuć przyprawy i dokładnie wymieszaj.
- Równomiernie rozłóż frytki na blaszce – powinny leżeć płasko i nie nachodzić na siebie.
- Włóż blachę z frytkami do nagrzanego piekarnika i piecz przez około 15-20 minut. Po tym czasie wyjmij blachę i przemieszaj frytki tak, żeby odwrócić je na drugą stronę. Następnie piecz je jeszcze przez około 15-20 minut.
Oczywiście, co jakiś czas zerknij, czy wszystko jest w porządku i czy frytki się nie palą – nawet jeśli jesteś ze Śląska jak ja, raczej nie masz ochoty jeść węgielków. 😉
Gdy frytki się upieką, wyjmij je z piekarnika i dopraw tak, jak lubisz. Możesz zjeść je same lub podać z sosem, keczupem, kiełbasą lub nawet z dżemem – co kto lubi. I to tyle – proste, a jakie dobre. Smacznego i do następnego razu!
5 Responses
No wreszcie 👍
A będzie drabinka, Karliki i Karolinki?
Wszystko pamiętam, jak dostałam w kość 🙃
Będzie, będzie, wszystko w swoim czasie 😉
Czekam na więcej. Ślinka już kapie 🤤
Dziękuję za impuls 😉👌 na weekend wybiorę się na Biskupią Kope
Wybiorę się, obiecuje 😀
..jednak już dziś po tej wspaniałej opowieści czuje się jakbym tam był, jakobym znał te miejsce..
Bardzo fajna narracja – czekam na następne teksty 😉