Dziś zabiorę Cię do czeskiego miasteczka pachnącego piernikami. No, nie do końca piernikami, ale prawie – gdybym zgodnie z prawdą napisała, że zabiorę Cię do miasta pachnącego uszami, w najlepszym wypadku zabrzmiałoby to dziwnie, a w najgorszym zostałabym uznana za wariatkę i odseparowana od społeczeństwa. Może i wyszłoby to na dobre.
Ale wracając. Dziś odwiedzimy Štramberk. Malownicze miasteczko położone na wzgórzach, nazywane morawskim Betlejem i, jak wspomniałam na początku, pachnące piernikami. Znajduje się niecałą godzinę drogi od granicy z Polską i można do niego dojechać bez żadnych opłat – nie musisz kupować winiety. To tylko jedna z jego zalet, ale niewątpliwie godna odnotowania, bo jak wiadomo, za darmo to uczciwa cena.

Rzut oka na Štramberk z jednego z wielu punktów widokowych w okolicy. Nie mogło zabraknąć Trúby. Po prostu nie mogło.
Dlaczego jeszcze warto odwiedzić Štramberk? To wyjątkowe miasteczko jest stosunkowo niewielkie, ma jednak naprawdę sporo do zaoferowania. Na uwagę zasługują między innymi piękne krajobrazy, trasy spacerowe, lokalne piwo, wieża Trúba, Jaskinia Šipka i uszy.
No właśnie, powiesz, o co w końcu chodzi z tymi uszami? Już odpowiadam. Uszy to lokalny przysmak Štramberka. I zanim stwierdzisz, że już kompletnie mi odbiło, przeczytaj dalej. Uszy sztramberskie to takie ciastka w kształcie rożka – podobno mają przypominać uszy. Nie wnikam, mają przypominać, więc niech będzie, że przypominają. W smaku są podobne do pierników – słodkie i korzenne. Ich historia jest dość makabryczna, czyli taka, jaką tygryski (i, mam nadzieję, moi Czytelnicy) lubią najbardziej.


Na pierwszym obrazku ucho w całej okazałości. Na drugiej cała paczka uszu, którą kupiliśmy w Štramberku. Wydrukowano na niej historię tych ciastek – jeśli znasz czeski, zapraszam do lektury.
Otóż legenda głosi, że gdy w XIII wieku na okolice miasta napadli Tatarzy, mieszkańcy Štramberka schronili się na pobliskim wzgórzu. Po pewnym czasie nastąpiła paskudna powódź, w wyniku której tatarski obóz został zatopiony z całą zawartością – również ludzką. Jedna wersja podania mówi, że powódź wywołali sami mieszkańcy Štramberka, spuszczając wodę ze zbiornika. Inna wersja mówi o gwałtownej burzy. Jakkolwiek nie było naprawdę, Tatarzy utonęli, a mieszkańcy Štramberka mogli skakać z radości. Zamiast tego poszli jednak przeszukać obóz, bo wiadomo, może coś się jeszcze przyda. W obozie znaleźli cały worek uszu, które Tatarzy obcinali chrześcijanom i wysyłali swojemu chanowi jako dowód zwycięstwa. Ciekawa pamiątka, prawda? Nie to co jakieś figurki czy magnesy.
W każdym razie weług legendy uszy sztramberskie wypieka się właśnie na pamiątkę tamtych wydarzeń. Co ciekawe, są one pierwszym czeskim produktem regionalnym. Nazwy uszy sztramberskie mogą używać tylko producenci działający na terenie Štramberka. My z mamą dałyśmy się kiedyś nabrać i kupiłyśmy uszy produkowane gdzieś indziej – cóż, chciałyśmy być cwane i uniknąć kolejki na miejscu. Nie powtarzaj naszego błędu. Tamte ciastka też były dobre, ale niestety, nie można było ich nazwać oryginalnymi.


A tu uszy w wersji z wypełnieniem. Ciekawostka – te zdjęcia dzielą jakieś trzy lata.
Gdzie kupić uszy sztramberskie? Nie będziesz mieć z tym problemu. Cukierni, piekarni i kawiarni sprzedających te ciastka w Štramberku nie brakuje. To właśnie dlatego miasto pachnie piernikami. Ten cudowny, korzenny zapach unosi się niemal nad całym rynkiem i kusi, oj kusi, żeby zjeść jedno ucho, a potem kolejne i kolejne… Ze swojej strony mogę zaproponować piekarnię U Káči. Polecał nam ją pilot wycieczki, podczas której odwiedziłam Štramberk po raz pierwszy, polecam i ja. Ciastka mają naprawdę smaczne, wybór też jest niczego sobie. Kupić możesz nie tylko klasyczne uszy, ale też uszy z dodatkami (na przykład karmelowe, z orzechami, a nawet z chili) i uszy z bitą śmietaną, polewą czy owocami – do zjedzenia na miejscu. Pyszne? Pewnie, że tak. Kaloryczne? Jeszcze jak! Ale nie przejmuj się – w Štramberku bez problemu spalisz te kalorie, odwiedzając kolejne urocze zakątki.

Wspomniana wyżej piekarnia. Reklamują się hasłem, że kto chce dobrze żyć, musi uszy jeść. I chyba jest w tym jakaś prawda objawiona.
A tych nie brakuje. W końcu nie samymi uszami Štramberk stoi. Co warto odwiedzić i w jakiej kolejności? Zaproponuję Ci ciekawą trasę, którą przeszliśmy podczas naszej ostatniej wycieczki. Znajdziesz na niej coś i dla ciała, i dla ducha. A jeśli zachce Ci się ją powtórzyć, to tutaj masz zaznaczone na mapie Google wszystkie strategiczne punkty. Nie ma za co.
Samochód warto zostawić na parkingu przy ogrodzie botanicznym (botanická zahrada). Dlaczego warto? Bo jest dość duży, darmowy i znajduje się na nim toi toi. Jeśli tak jak ja po podróży zazwyczaj musisz koniecznie udać się tam, gdzie król piechotą chodzi, docenisz zwłaszcza to ostatnie. Toi toi w przeciwieństwie do tych, które znajdziemy w Polsce jest pomarańczowy i zadbany. Serio, wzglęnie czysty, z papierem toaletowym i malutką umywalką, gdzie można umyć ręce. Luksus normalnie.

Brama do ogrodu botanicznego. Otwarta, więc można wejść.
Gdy już zwiedzimy toi toi, możemy przejść do zwiedzania właściwego. My uznaliśmy, że skoro parkujemy przy ogrodzie botanicznym, to zaczniemy wycieczkę od wizyty w nim właśnie. Zdecydowanie warto – jest to teren dawnego kamieniołomu wapienia, otaczają nas tam wielkie skały i ogólnie robi to wrażenie. Na miejscu znajduje się też arboretum, trafimy na wiele ładnych roślinek i urocze oczka wodne. Wprost idealne miejsce na spacer. Gdy tam byliśmy, to trochę padało, ale w niczym nam to nie przeszkadzało. W ogrodzie botanicznym znajdziemy również jaskinię o mniej lub bardziej wdzięcznej nazwie Pouťova, a także kaplicę na wolnym powietrzu. Coś dla siebie znajdą też miłośnicy wspinaczki skałkowej – podobno wyznaczone są tu dla nich różne trasy.

Majestatyczne skały są majestatyczne.
Pozwolisz, że nie będę się rozpisywać o rodzajach roślin, które rosną w ogrodzie? Raz, że nie pamiętam, dwa, że raczej nie byłoby to w moim wykonaniu zbyt pasjonujące. Ot, roślinki rosną, są ładne i na tym poprzestańmy.

Kamienny labirynt. Jego rozmiary są tak imponujące, że tu wygrywa nie ten, kto z niego wyjdzie, ale ten, kto się w nim zgubi.

Tu znajduje się wspomniana wcześniej jaskinia Pouťova. Tam pod tymi kratami.

Widok na jaskinię z nieco innej perspektywy.


Kaplica na wolnym powietrzu i oczko wodne. Z nenufarami. Jeden najwyraźniej uznał, że stąd, hehe, spływa. (wybaczcie ten żenujący żart, mogłam się powstrzymać, ale nie chciałam)
Po wizycie w ogrodzie postanowiliśmy skierować się do kolejnej sztramberskiej atrakcji – do jaskini Šipka. Mieliśmy nadzieję, że w jaskini przecież nie będzie padać. I było to słuszne założenie, ale zapomnieliśmy, że do owej jaskini trzeba jeszcze dojść.
Poszliśmy więc. Aby trafić do jaskini, trzeba przejść przez bramę z napisem Národní sad, która prowadzi do dużego, położonego na wzgórzach parku. I tu pojawił się drobny problem. Nawigacja pokierowała nas jakoś naokoło, przez co musieliśmy po drodze pokonać sporą górkę. W deszczu. Gdy przez wszechobecne błoto i liście było dość ślisko. Daliśmy jednak radę, nikt też nie zaliczył przewrotki godnej Lewandowskiego. Nawet mama sobie poradziła, chociaż miała na sobie bardzo adekwatne sandałki.

Wrota piek… to znaczy parku.
Później się okazało, że do jaskini prowadzi też prostsza droga – wystarczy pójść w prawo (i tak sprawdźcie to sobie, kierunki mi się czasem mylą, więc żeby nie było na mnie). Warto jednak wybrać tę trudniejszą, bo raz, że spalamy kalorie i więcej się ruszamy, a dwa, że na górze możecie spotkać świętego Wacława, patrona Czech. No dobra, nie samego świętego, a jego pomnik, ale też warto. A może gdzieś tam w niebie święty Wacław się do Ciebie uśmiechnie.


Spotkanie ze świętym Wacławem i Ważnym Człowiekiem.
W okolicy jaskini znajdują się też pomniki zasłużonych dla Republiki Czeskiej ludzi. Kim byli i czym się zasłużyli, niestety nie pamiętam. Ale pomniki całkiem ładne.
No i wreszcie, sama jaskinia. To wyjątkowo ciekawe miejsce, zanim jednak się nim zajmiemy, chciałabym zwrócić Twoją uwagę na coś jeszcze. A mianowicie, na krajobraz. Spod jaskini Šipka rozciąga się fantastyczny widok na Štramberk. Taki klasyczny, pocztówkowy. Zresztą, co się będę rozgadywać – tym razem pozwolę obrazowi mówić za siebie.

Štramberk jak z obrazka. Nawet mimo niesprzyjającej pogody.
Dobrze, oczy nasycone to teraz sama jaskinia. Ładna, zgrabna i stosunkowo niewielka – przynajmniej na pierwszy rzut oka. Można bez problemu do niej wejść i przejść kawałek – trzeba tylko mieć przy sobie latarkę, choćby i taką ze smartfona, bo im dalej idziemy, tym ciemniej. W pewnym momencie robi się ciemno jak w d… dużej jaskini i bez latarki możemy co najwyżej utknąć tam na zawsze i po jakimś czasie zmienić się w Golluma. Chociaż to nam raczej nie grozi – prędzej czy później trafi na nas kolejny turysta i wybawi nas od tak ponurego losu. Albo ukradnie nam pierścień.

Jaskinia Šipka. Do tych dwóch dziur można sobie wejść.

Po wejściu do jaskini i przejściu paru metrów napotkamy kraty. Dalej może już tylko diaboł.
Jaskinia Šipka jest ciekawa jeszcze z innego powodu. Podczas badań archeologicznych odkryto tu kości zwierząt (w tym między innymi mamuta i niedźwiedzia jaskiniowego), a nawet szczątki małego neandertalczyka. W takim miejscu łatwo przenieść się na chwilę w czasie i wyobrazić sobie, jak neandertalskie dziecko kłóci się z rodzicami i za karę dostaje szlaban na zabawę maczugą. No, może nie do końca tak to było.

Ostatni rzut oka na jaskinię.
Po wizycie w jaskini Šipka skierowaliśmy się do centrum – tym razem poszliśmy krótszą drogą, zahaczając jednak o kilka ciekawych uliczek, na których znajduje się mnóstwo uroczych, drewnianych chat i innych, równie uroczych domków. To swego rodzaju podróż w czasie – chwilami naprawdę można się poczuć tak, jakby współczesność była tylko wymysłem jakiegoś bajkopisarza. Warto też zwrócić uwagę na dachy. Tak, na dachy. W niektórych miejscach dachy chat położonych niżej znajdują się idealnie na poziomie chodnika. Jeśli marzy Ci się skakanie po dachach niczym w Assassin’s Creed, to… lepiej tego nie rób, to w końcu czyjeś domy. Uruchom wyobraźnię i poskacz sobie po dachach tak w środeczku. Polecam, to prawie tak samo satysfakcjonujące.


Śliczne sztramberskie uliczki. Na pierwszym zdjęciu znów wystaje Trúba.
Przeszliśmy więc kilkoma takimi uliczkami. W nagrodę na rynku kupiliśmy sobie uszy z bitą śmietaną i ruszyliśmy na podbój Trúby. No, może nie do końca podbój.
Trúba to pozostałość zamku Štramberk i chyba najbardziej charakterystyczny (obok uszu) symbol miasta. Jest doskonale widoczna z wielu różnych miejsc w okolicy, nachalnie rzuca się w oczy i tak po prostu sobie wystaje. Bo może, co jej kto zrobi. Świetnie prezentuje się na zdjęciach, na żywo robi jednak jeszcze lepsze wrażenie. Dziś pełni też funkcję wieży widokowej. Za niewielką opłatą można na nią wejść i obejrzeć sobie okolicę z góry, mi nie dane było jednak tego doświadczyć. Za pierwszym razem, gdy odwiedziłam Štramberk, była zamknięta. Za drugim padało i wszędzie były takie chmury, że i tak za wiele byśmy nie zobaczyli. Wierzę jednak, że następnym razem się uda. Do trzech razy sztuka.


Tu już widok na samą Trúbę. A nieopodal spotkaliśmy kotka. Ostatnio mam szczęście do spotykania kotków pod wieżami. W ogóle mam szczęście do spotykania kotków.

A z tarasu w pobliżu Trúby rozciąga się taki oto widok. Przypuszczam, że gdy jest ładna pogoda, krajobraz jest jeszcze wspanialszy.
Pod Trúbę polecam iść naokoło – obok kościoła świętego Jana Nepomucena, a potem w lewo. Kościół jest barokowy i też warto do niego zajrzeć. W środku prezentuje się naprawdę ładnie, a opiekująca się nim pani, gdy usłyszała, że jesteśmy z Polski, natychmiast podzieliła się z nami ciekawostką, że nieopodal ołtarza znajduje się kopia obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej.


Wspomniany kościół. Na zewnątrz i wewnątrz.
Ale wracając do Trúby. Dlaczego lepiej iść naokoło? Bo w przeciwnym wypadku musielibyśmy iść po schodach. A tak, przyjemnie przejdziemy się kolejnymi klimatycznymi uliczkami i zobaczymy więcej ładnych domków. A ładnych domków nigdy za wiele.


Jeszcze więcej ślicznych uliczek. I znów wystająca Trúba.
Schodami warto za to zejść. A to dlatego, że w ten sposób wyjdziemy niemal wprost na niewielki browar miejski Městský pivovar. A że po mniej lub bardziej intensywnym zwiedzaniu możesz być już głodna lub głodny, dobrze jest się tam skierować. Nawet jeśli żołądek jeszcze nie dopomina się swego, i tak warto tam zajrzeć – jak to w Czechach, leją tam świetne lokalne piwo. Można wziąć sobie zwykły kufel, jak Pan Bóg przykazał, albo deskę degustacyjną, jeśli chcemy trochę popróbować. Jedzenie też jest przyzwoite – do wyboru mamy między innymi czeskie klasyki, czyli ser smażony z frytkami albo knedliki z gulaszem. Do piwa jak znalazł. Na uwagę zasługuje też wino – morawskie, pięknie pachnące i naprawdę doskonałe. Dawno już nie piłam tak dobrego wina. Mama wzięła sobie kieliszek, więc spróbowałam – oczywiście dla dobra nauki i sztuki, nie z powodu jakichś cielesnych potrzeb, co to to nie.

Miejski browar. Na zewnątrz trochę poturbowany przez życie, ale wewnątrz czekają na nas prawdziwe wspaniałości.


Wspomniane wspaniałości. Deska degustacyjna lokalnych piw i cudowne morawskie wino.

Mieliśmy szczęście jeść w takiej pięknej piwniczce. Klimat niesamowity.

Jeżeli też uda Ci się trafić do piwniczki w browarze, koniecznie zajrzyj do jej odnogi. Znajdziesz tam między innymi kolekcję butelek…

…i dość niepokojący obraz. Jeżeli po wypiciu lampki wina mam zostać nawiedzona przez pokręconego szkieletora, to… i tak ją wypiję, tak na odwagę. A może tak ma wyglądać człowiek, który pije wino? Cóż, jestem gotowa przyjąć to na klatę.
Po obiedzie postanowiliśmy jeszcze obejrzeć rynek i powoli wracać na parking. Po nasyceniu oczu ślicznymi, barokowymi kamieniczkami, fontanną i pochyłym brukiem, kupiliśmy tonę uszu na zapas i skierowaliśmy się w stronę samochodu.


Jeszcze kilka widoczków z rynku.
Jeśli nie lubisz wracać tą samą drogą, mam dla Ciebie dobrą wiadomość – w Štramberku nie musisz. Możesz na przykład znów przejść obok kościoła i tym razem skręcić w prawo. My tak właśnie zrobiliśmy. Następnie trzeba wdrapać się na małą górkę (znowu), ale w nagrodę czekają na nas piękne widoki – z jednej strony na miasto (obowiązkowo z Trúbą), a z drugiej na okoliczne górki i pagórki. Punkt widokowy, do którego właśnie dotarliśmy, nazywa się Lípa u Panny Marie, najpewniej ze względu na znajdujące się tam wielkie drzewo i posąg Marii Panny. Jest to naprawdę malownicze miejsce – zdecydowanie warte wysiłku.


Lípa u Panny Marie i widok na Štramberk.

Można sycić oczy.
Stamtąd blisko już na parking. W drodze powrotnej spotkaliśmy jeszcze kilka baranów, które powitały nas gromkim beczeniem. Doskonale dogadywały się z moim tatą i bratem.

Piękne barany. Być może becząc, przekazały nam jakąś prawdę życiową, ale niestety nie znam barańskiego.
Niedługo potem naszym oczom ponownie ukazał się toi toi, który ochoczo odwiedziłam. Wypite w browarze piwo jednak robi swoje.
No i trzeba było wracać. Na osłodę zostały nam uszy sztramberskie, co jednak zrobić, gdy uszy się skończą? Jakoś trzeba sobie radzić. Uszu niestety nie jestem w stanie zrobić, pomyślałam jednak, że doskonałą alternatywą będą pierniki – w końcu, jak napisałam na początku Štramberk pachnie piernikami. Mam więc dziś dla Ciebie bardzo prosty przepis na pierniki idealne, takie, które rozpływają się w ustach i których niestety zawsze zjesz za dużo, bo na jednym nie da się skończyć. Świetnie nadają się na święta, ale kto powiedział, że pierników nie można piec również poza sezonem świątecznym? No właśnie, nikt tak nie powiedział. Bierzmy się więc do roboty.

A tak prezentują się gotowe pierniki. Zapachniało świętami, ale czy to coś złego? W końcu lato powoli się kończy, Grażynko, zaraz dzieci do szkoły pójdą, potem na groby się wybierzemy i już znowu święta…
Idealne pierniki, które nie są uszami, ale też są dobre
Składniki
- 500 g miodu – najlepiej polskiego, prawdziwego, dobrej jakości.
- 2 łyżki przyprawy piernikowej – obojętnie jakiej, weź, jaka będzie w sklepie.
- 2 łyżki masła.
- 1 kg mąki.
- 4 jajka.
- 500 g cukru – tak wiem, że to dużo. Kalorie be, cukier be i te sprawy. Ale raz na jakiś czas możemy sobie pozwolić. Chyba.
- 2 łyżki sody oczyszczonej.
Wykonanie
- Miód, masło i przyprawę piernikową rozpuść razem w rondelku.
- Gdy rozpuszczona masa trochę przestygnie, przełóż ją do dużej miski, a następnie dodaj do niej pozostałe składniki – mąkę, jajka, cukier i sodę oczyszczoną.
- Zagnieć ciasto.
- Włóż ciasto do lodówki na przynajmniej 60 minut – jeśli chcesz, możesz podzielić je na mniejsze porcje.
- Rozgrzej piekarnik do 180ºC i wyłóż blachy papierem do pieczenia. Blachy, nie blachę, bo pierników będzie dużo. Jeśli masz tylko jedną blachę, to po prostu wymieniaj papier po każdym pieczeniu.
- Wyjmij ciasto z lodówki, rozwałkuj je, podsypując mąką i wykrawaj pierniki. Wykrojone ciastka układaj na blaszce w dużych odstępach – lubią urosnąć i się skleić.
- Rozbełtaj w szklance, misce czy kubku jajko i posmaruj nim ciastka – dzięki temu po upieczeniu będą lepiej wyglądać i pięknie się błyszczeć.
- Piecz pierniki w temperaturze 180ºC przez około 5 minut. Po tym czasie sprawdź, czy są już gotowe – jeśli się zarumienią, to znaczy, że powinny być ok. Jeśli uznasz, że potrzebują jeszcze chwili, daj im dodatkowo jakieś 2-3 minuty – obserwuj, czy się nie palą. Węgiel na święta to tylko dla niegrzecznych dzieci, pierniczki chcemy smaczne.
- Po upieczeniu zostaw pierniki do wystudzenia – na początku będą bardzo miękkie, po jakimś czasie zaczną twardnieć. Nie panikuj i niczym się nie przejmuj – wszystko jest pod kontrolą.
- Gdy pierniki stwardnieją, możesz je polukrować lub udekorować w jakiś inny sposób – ogranicza Cię tylko wyobraźnia i przyzwoitość.

A tu kolejna partia pierników. Miały być ładnie ozdobione, a wyszło jak zwykle. Cukiernika to ze mnie nie będzie.
Upieczone pierniki możesz przechowywać w puszkach naprawdę długo – nic im się nie stanie. Bez problemu przetrwają całe tygodnie, jeśli oczywiście nikt ich nie zje. Lojalnie uprzedzam, że z tych proporcji wychodzi ich naprawdę mnóstwo – jeśli wolisz upiec trochę mniej, zrób połowę albo nawet jedną czwartą porcji. Piernikowe ciasto jest też o tyle wdzięczne, że możesz przechowywać je w lodówce nawet przez kilka dni, nie musisz więc za jednym razem wykrawać i piec tony pierników – jeśli chcesz, rozłóż sobie pracę na etapy.
I to wszystko! Koniecznie odwiedź Štramberk, spróbuj uszu i piwa, a po wycieczce upiecz pierniki. Nie musi być od razu po wycieczce. Jeśli piwo z lokalnego browaru wejdzie za mocno, odczekaj kilka dni lub wstrzymaj się do świąt. Idealne pierniki, które nie są uszami, ale też są pyszne, z pewnością Ci zasmakują!
3 Responses
Pysznie i estetycznie🍺
Kamila…dziękujemy za te piękne relacje😍, czekamy na kolejne 🤗
Neandertalskie dziecko dostało szlaban 😂. Ciekawe za co? 🤔. Może pożarło „uszy” mamuta ze Štramberku😍.
Sandałki przeżyły natarcie na górę, choć ze strachem myślałam przez całą tą wspinaczkę, że zejść będę musiała na bosaka i już procesor graficzny mi się włączył jak to będzie wyglądać. I oczywiście, że wina taty by była, nie inaczej 👍.
Wszystko co napisano w treści opowieści to sama prawda, o czym poświadczam, będąc zdrowa na umyśle (chyba).
I nadal grzecznie czekam na drabinkę w Karlikach, na którą zmusiliście mnie wdrapać się.
Dzięki temu wiem, że jeśli to była namiastka prawdziwych górskich wypraw, to ja dziękuję i pozostawiam te ekstremalne przeżycia komuś innemu 🐾🐾