Tak się prawie tydzień w tydzień włóczymy po górach, więc chyba czas zajrzeć na drugą stronę mapy i wybrać się nad morze. W końcu miłośnicy wielkiej wody też muszą mieć coś dla siebie. Ja nie jestem wielką zwolenniczką siedzenia na plaży – zdecydowanie bardziej lubię spacerowanie i zwiedzanie. Dlatego też dziś zaproponuję Ci miejsca, w których zobaczysz coś ciekawego i pokonasz trochę kilometrów. A jeśli chcesz, to zawsze możesz poleżeć plackiem na piasku w ramach odpoczynku.

Witamy nad morzem. Od razu muszę zaznaczyć, że część widoczków może być niekoniecznie z Jastrzębiej Góry, ale na pewno z okolic. Po prostu zrobił mi się straszny bałagan na dysku, a część fotek magicznie poznikała. W związku z tym przepraszam też za jakość niektórych zdjęć – próbowałam wyciągnąć cokolwiek z tego, co się ostało.
Dlaczego wrzucam ten wpis we wrześniu, kiedy jak wiadomo, nad Bałtykiem są już potwory (kto wie, ten wie, kto nie wie, niech zajrzy tutaj)? Ano dlatego, że koniec lata jest moim zdaniem całkiem niezłym okresem na podróżowanie. Wakacje już się skończyły, co znacznie ogranicza nam tłumy i możemy zaznać choć trochę spokoju. Nie musimy wysłuchiwać krzyczących dzieciaczków i ich mamuś, które nierzadko i tak bardziej niż swoim potomostwem interesują się… cholera wie, czym. Ale nie o tym jest ten wpis.
Ktoś może się ze mną zgodzić, ktoś inny stwierdzi, że nadmorskie miasteczka po sezonie tracą cały swój klimat i już tak nie tętnią życiem. Każda strona pewnie ma trochę racji, wszystko zależy od tego, co dla nas najważniejsze. Dla mnie jednak największe znaczenie ma święty spokój.
Ale dobrze, przejdźmy do konkretów, bo te moje wstępy ostatnio robią się coraz dłuższe. Wiemy już, że wybieramy się nad Morze Bałtyckie, ale gdzie dokładnie? Już odpowiadam – odwiedzimy dziś okolice Jastrzębiej Góry. Przespacerujemy się po klifie, zajrzymy do Lisiego Jaru i zobaczymy najdalej wysunięty na północ punkt Polski, a na koniec ugotujemy razem coś pysznego i (prawie) wykwintnego. Brzmi dobrze? No to zapraszam!

Woda. I więcej wody.
Pozwól, że tym razem nie opiszę Ci dokładnie całej trasy. Byłam nad morzem już jakiś czas temu i nie wszystko dokładnie pamiętam, a nie chcę mniej lub bardziej świadomie wprowadzać Cię w błąd. Zaręczam, że jak już znajdziesz się na miejscu, to bez problemu się odnajdziesz. Potraktuj ten wpis raczej jako inspirację i zbiór ciekawostek.
Zaczniemy od końca, czyli od najdalej wysuniętego na północ punktu Polski. Znajdziemy tam niebrzydki kamień pamiątkowy, który nosi dumną nazwę “Gwiazda Północy”. Z inicjatywą jego postawienia wyszli członkowie Towarzystwa Miłośników Jastrzębiej Góry, a nazwiska jego sponsorów umieszczono na specjalnych tabliczkach. W końcu jakiś ślad musi pozostać.

Dumna „Gwiazda Północy”. I dumni fundatorzy. Gdzieś tam na tabliczkach widać Lewandowskich. Ale nie tych.
Obok kamienia znajduje się ciekawy drogowskaz, który pokazuje kierunki i odległości od Gwiazdy Północy do kilku europejskich stolic. Jeśli masz na przykład ochotę zawędrować do Sztokholmu czy Kopenhagi, to przynajmniej już wiesz, w którą stronę iść. Zaopatrz się tylko w jakiś konkretny prowiant, bo jak widać, droga daleka.


Gdzieś tam jest Sztokholm. Ten napis na pierwszym zdjęciu to dzieło mojej mamy, nie znalazłam niestety oryginału. Ale takie też ma swój urok 😉
My jednak nie udamy się do Sztokholmu ani Kopenhagi, tylko zajrzymy sobie do Lisiego Jaru. Cóż to takiego ten Lisi Jar? To naturalny wąwóz, który kiedyś podobno rozciągał się aż na 10 km, ale dziś sięga “tylko” 350 m. Mimo to i tak prezentuje się naprawdę imponująco. Spacerując nim, pokonamy sporo górek i dołków, schody i zagłębienia, które maksymalnie osiągają nawet 50 m. Jego zbocza porastają buki, które mają ponoć ponad 100 lat! To między innymi właśnie dzięki nim w Lisim Jarze panuje niezwykła, tajemnicza, niemal magiczna atmosfera. Można poczuć się prawie jak w jakimś serialu fantasy (sami wybierzcie sobie w jakim, ostatnio sporo tego obrodziło).

Lisi Jar i strzegący go woj. Woj? A może jakiś inny dzielny mąż?


I jeszcze rzut oka na Lisi Jar z nieco innych perspektyw.

Nie sugerujcie się moją miną na tym zdjęciu – tam naprawdę jest pięknie, ja po prostu tak wyglądam. Piesek potwierdzi.
Idąc jarem, albo trafimy prosto nad morze, albo wrócimy “do rzeczywistości”. Jest to niewątpliwie jedna z najciekawszych dróg na plażę i, jak dla mnie, zdecydowanie od tej plaży ciekawsza. Ale co kto lubi.
Z Lisim Jarem wiąże się też kilka ciekawostek. Ponoć to właśnie w tych okolicach rozbił się okręt króla Zygmunta III Wazy, który wracał akurat z wyprawy do Szwecji. Przed II wojną światową postawiono tu obelisk, który miał upamiętniać tamte wydarzenia. Był on zwieńczony kulą z rzeźbą orła. Później niestety pomnik został zniszczony – orła wywieźli podobno w głąb Niemiec hitlerowcy. Tablica pamiątkowa na szczęście się ostała – przechowywali ją mieszkańcy Jastrzębiej Góry, którzy zadbali o to, aby nie trafiła w niepożądane ręce. Dziś jednak znów możemy oglądać obelisk w całej okazałości – z inicjatywy Towarzystwa Miłośników Jatrzębiej Góry orzeł wrócił na swoje miejsce.
Co ciekawe, w XX wieku, już po przywróceniu Pomorza do Polski, przy Lisim Jarze działało też schronisko turystyczne. Wybudował je ówczesny właściciel okolicznych ziem, hrabia de Rosetti. Podobno znajdowało się ono naprzeciwko pomnika. Dziś jednak nie ma już po nim śladu.

Czeka nas taki spacerek w pięknej scenerii.
Jako że nie możemy odpocząć w nieistniejącym już schronisku, proponuję przejść się jeszcze kawałek. Czeka nas nie byle jaki spacer – pójdziemy niebieskim szlakiem wzdłuż krawędzi jastrzębskiego klifu, którego wysokość sięga aż 33 m. Widzisz, tak bardzo nie mogę obyć się bez gór, że nawet nad morzem szukam szlaków i wysokości. Jakoś trzeba sobie radzić.
Klif w Jastrzębiej Górze niewątpliwie robi wrażenie. To naprawdę malownicze miejsce, z którego podziwiać można wspaniałe widoki. Na plażę prowadzi z niego około 300 stopni – jest po czym się wspinać. 😉

Widoczki, widoczki…


I więcej ładnych widoczków. Warto się trochę przespacerować.


Myślicie, że w tych kamieniach jest przekazana jakaś wiadomość od kosmitów?


Po drodze trafiliśmy na takich osobników. Fanatyk wędkarstwa i niezbyt zachwycona jego osiągnięciami pani.
– Ty, patrz, taaaaką rybę złowiłem!
– Ło Panie, gdzie ja to będę trzymać.

I tak sobie spacerujemy.
Co ciekawe, szukając informacji na temat jastrzębskiego klifu, trafiłam na interesującą wzmiankę. Mianowicie, podobno jeszcze przed wojną powstała tu wieża wyciągowa, która następnie miała zostać wyposażona w windę. Za jej pomocą turyści mogli w prosty sposób dostawać się z klifu na plażę i z powrotem – bez konieczności wspinania się po schodach. Niestety, wkrótce potem wybuchła II wojna światowa, przez co projekt dokończono dopiero w latach 60. Jeśli chcesz sobie pooglądać, jak to kiedyś wyglądało, to tutaj znajdziesz kilka ciekawych zdjęć. Wyciąg “Światowid”, bo tak go nazwano, nie funkcjonował jednak długo – podmywające klif wody morskie skutecznie go zniszczyły, przez co został wyłączony z użytku. Ostatecznie wieża runęła – taka to smutna kolej rzeczy.
I znów kończę wpis takim ponurym akcentem. Ale na razie nic straconego, w końcu będziemy jeszcze razem gotować. A skoro jesteśmy nad morzem, to warto by było zjeść jakąś rybkę.
Przygotujemy więc dzisiaj danie na pierwszy rzut oka wykwintne, ale szalenie proste. Będzie to pieczony łosoś z frytkami z batatów. To idealny pomysł na pyszny, a zarazem szybki obiad. Sprawdzi się też, gdy będziecie chcieli się przed kimś popisać, na przykład przed dziewczyną, chłopakiem czy teściową. No wiecie, takie “patrz, przygotowałem Ci wykwintne danie, łosoś, bataty i te sprawy”, a w głębi ducha zacieracie ręce, bo wiecie, jak banalnie proste to było. Ale do rzeczy. Bierzmy się za gotowanie.

Pyszniutki łosoś. I równie pyszniutkie frytki.
Pieczony łosoś z frytkami z batatów – wykwintny, ale tak naprawdę to nie (2 porcje)
Składniki
- Filet z łososia 300 g – albo 2 mniejsze, chcemy po prostu, żeby waga mniej więcej się zgadzała.
- 1 duży batat – lub 2 mniejsze.
- Oliwa.
- Cytryna.
- Przyprawy – ja użyłam soli, pieprzu, pieprzu cytrynowego, czosnku niedźwiedziego, ziół prowansalskich i papryki wędzonej.
Wykonanie
- Rozgrzej piekarnik do 200°C i wyłóż dużą blachę papierem do pieczenia.
- Jeśli masz jeden filet z łososia, podziel go na dwie mniej więcej równe części.
- Dokładnie umyj łososia, a następnie go osusz.
- Natrzyj łososia oliwą, a następnie przypraw solą, pieprzem, pieprzem cytrynowym i czosnkiem niedźwiedzim. Albo innymi przyprawami, rób, jak chcesz.
- Połóż na każdej części łososia plaster cytryny lub skrop je wyciśniętym z niej sokiem.
- Zawiń łososia w folię aluminiową i odłóż na około 10-20 minut.
- W międzyczasie obierz bataty w taki sposób, aby usunąć nie tylko skórkę, ale też ich białą część. Obrany ziemniak powinien być cały pomarańczowy – wtedy masz pewność, że będzie pyszny.
- Pokrój bataty w paski o mniej więcej równej długości – tak jak na frytki.
- Przełóż pokrojone bataty do miski, a następnie wymieszaj je z oliwą i przyprawami – ja używam teraz soli, pieprzu, papryki wędzonej i ziół prowansalskich.
- Wyłóż blaszkę papierem do pieczenia i przełóż na nią frytki. Pamiętaj, aby równomiernie je rozłożyć – nie powinny leżeć jeden na drugim.
- Wstaw blaszkę z frytkami do nagrzanego piekarnika i piecz przez około 20-30 minut. Co jakiś czas warto obrócić frytki na drugą stronę.
- Około 10-12 minut przed końcem pieczenia frytek dołóż do nich łososia. Te 10-12 minut w piecu w zupełności mu wystarczy.
- Gdy wszystko się upiecze, przełóż wszystko na talerze i podawaj. Możesz jeszcze doprawić frytki do smaku, jak lubisz.
Sami widzicie, jakie to proste. Stosunkowo niewielkim nakładem pracy i wysiłku możecie wyczarować naprawdę fantastyczne danie. Pyszne, pełne smaku, rozpływające się w ustach – po prostu doskonałe. Przekona do ryby nawet tych, którzy za nią nie przepadają – uwierzcie, wiem, co mówię, mam już doświadczenie w takim nawracaniu. 😉 Będzie idealne, jeśli zechcecie oczarować kogoś bliskiego lub przywołać wspomnienia z wakacji nad morzem!
2 Responses
Po pierwsze: dlaczego niestety 😁. Tak jest weselej 🙃.
Po drugie: czy hrabia Rosetti był Włochem?
Po trzecie: czyli teraz do Sztokholmu? A po drodze gdzieś tam jeszcze? 😁Czy jeszcze nie? 😁
Na Sztokholm kiedyś przyjdzie czas 😉 Co do hrabiego, to już chyba poznaliśmy odpowiedź na to pytanie 😀