Blog wstaje z martwych? Na razie tak. Czy na dłużej – to się okaże. Mogłabym się teraz tłumaczyć, że moja nieobecność spowodowana była natłokiem obowiązków i brakiem czasu, ale wszyscy doskonale wiemy, jaka jest prawda – po prostu dopadły mnie Misie Niechce, moi bardzo dobrzy kumple. Kajam się.
Ale dość tego marnego tłumaczenia, przejdźmy do rzeczy. Na swój powrót wybrałam miejsce, do którego mam bardzo duży sentyment, do którego lubię wracać i które naprawdę ma dla mnie swego rodzaju magię. Zabiorę Was dzisiaj na Szczeliniec Wielki – pokażę Wam mniej popularną, ale bardzo ciekawą trasę na szczyt, przybijemy pieczątkę do Korony Gór Polski, odwiedzimy Tron Liczyrzepy, pogadamy z Małpoludem, zajrzymy do Diabelskiej Kuchni i obejrzymy widoki… albo i nie. To się okaże. To co, ruszamy?
Takie cuda będziemy dzisiaj oglądać.
Trochę historii
Ale tylko trochę, obiecuję!
Szczelińca chyba nie trzeba nikomu przedstawiać. To jeden z najbardziej popularnych szczytów w Polsce – wyróżnia się swoją tajemniczością i mnóstwem fantazyjnie uformowanych skał. Urlopowicze, wycieczki szkolne, zdobywcy Korony Gór Polski – odwiedza go naprawdę wiele osób. Dlatego też warto pojawić się na szlaku jak najwcześniej – zwłaszcza w weekendy i w sezonie wakacyjnym.
Szczeliniec Wielki to najwyższy szczyt Gór Stołowych – wznosi się na wysokość 922 m n.p.m. Teraz tak bardzo oblegany – jeszcze w XVII wieku uchodził za niemożliwy do zdobycia. Zmieniło się to dopiero w kolejnym stuleciu, kiedy to niejaki Franiszek Pabel nie przyjął do wiadomości, że coś jest niemożliwe i dzielnie eksplorował tajemniczą górę.
Cudownie tajemnicza atmosfera. Tylko czekać, aż zza skały spojrzy na nas jakiś chochlik.
Pod koniec XVIII wieku, gdy narastało napięcie między Prusami a Austrią, z rozkazu króla Prus wybudowano strażnicę na górze Ptak (znaną współcześnie jako Fort Karola), a drugi taki obiekt miał powstać na Szczelińcu. W eksploracji tego terenu pomagał właśnie Franciszek Pabel – żołnierze wytrasowali wówczas dojście na górę i udostępnili jej część.
Ostatecznie fort na Szczelińcu nie powstał. Powstało jednak 665 stopni na szczyt (najpierw drewnianych, a potem kamiennych), które Franciszek Pabel wykonał samodzielnie. To się nazywa determinacja! A mi się nie chce zdjąć prania z suszarki. Franciszek wytyczył też szlaki turystyczne na górę.
Schody i poręcze – jeden ze znaków rozpoznawczych Szczelińca.
Od tamtej pory Szczeliniec zyskiwał coraz większą popularność – odwiedzały go takie sławy jak na przykład Goethe. Nie odwiedził go natomiast Fryderyk Chopin, który przebywał w okolicy, ale ze względu na zły stan zdrowia nie pozwolono mu zwiedzić szczytu.
A jak dalej potoczyła się historia Franciszka Pabla? Prowadził on coraz więcej wycieczek na Szczeliniec, a sporą część opłaty, którą pobierał za swoje usługi, przeznaczał na rozwój i utrzymanie nowej atrakcji turystycznej. W 1813 roku otrzymał od samego króla Fryderyka Wilhelma II certyfikat pierwszego w Prusach (albo i w Europie!) przewodnika turystycznego.
W 1845 roku na szczycie Szczelińca stanęło schronisko, które istnieje do teraz. Franciszek Pabel wydał też książkę o Szczelińcu i jako pierwszy nazwał występujące na nim formacje skalne. Jak sam o sobie napisał, prowadził wycieczki na górę aż przez 71 lat. Dziś na szczycie znajduje się poświęcona mu tablica pamiątkowa – a czytając jego życiorys (nawet skrócony), musimy przyznać, że w pełni na nią zasłużył. Bardzo ciekawa postać.
Wspomniane wyżej tablice.
Szczeliniec zimą?
To niekoniecznie dobry pomysł. Na sam szczyt można się wdrapać, ale trasa turystyczna jest oficjalnie zamknięta. Wejście do Labiryntu jest możliwe, jednak tylko na własną odpowiedzialność. Lód, śnieg, trudne zimowe warunki i ryzyko złamania nogi (lub nawet gorzej) zdecydowanie odstraszają. Lepiej wybrać się na Szczeliniec przy sprzyjającej pogodzie.
Mniej znany szlak na Szczeliniec
Szczeliniec Wielki nie bez powodu kojarzy nam się nie tylko z nietypowymi formacjami skalnymi, ale też ze stopniami prowadzącymi na jego szczyt – już wiemy, że za ich wykonanie odpowiadał Franiczek Pabel. Chciałabym jednak zaproponować Wam alternatywny szlak, który ma wiele zalet – nie musimy wchodzić po schodach, spotkamy tam znacznie mniej ludzi (albo nawet wcale!), a do tego na dole jest darmowy parking z toi toiami. Czego chcieć więcej?
Zaczynamy więc na wspomnianym parkingu. Znajduje się on w Karłówku, a na mapach Google oznaczony jest jako Parking Leśny. Zresztą, nie musicie sami go szukać – wystarczy kliknąć tutaj. Jak pisałam wcześniej, są tam toi toie, jeśli więc po podróży pęcherz nas goni, nie ma żadnego problemu. Znajdziecie tam też mapę, strzałki i oznaczenia szlaków, nie musicie więc się martwić, że się zgubicie. Wszystko jest świetnie opisane. Co więcej, o czym również już wspomniałam, parking nie kosztuje ani złotówki (przynajmniej na razie), co w dzisiejszych czasach jest rzeczą niebywałą i zasługuje na wyróżnienie. Warto jednak przyjechać tu dość wcześnie – miejsc na samochody nie ma zbyt dużo, w późniejszych godzinach można więc mieć problem z zaparkowaniem.
Ruszamy z parkingu. Piękny, spokojny szlak – to rozumiem.
Z parkingu idziemy szlakiem żółtym, który prowadzi po malowniczych skałach. Następnie dochodzimy do znanych wszystkim schodków, aby w mgnieniu oka znaleźć się pod schroniskiem na szczycie. Dosłownie w mgnieniu oka. Strzałka z parkingu mówi o 30-minutowym marszu na górę, można jednak zrobić to jeszcze szybciej. Wiemy coś o tym.

Po drodze zmierzymy się z mnóstwem głazów i korzeni.
Na szczycie znajdziemy między innymi dwie tablice pamiątkowe (jedna jest poświęcona bohaterowi dzisiejszego wpisu, Franciszkowi Pablowi, a druga upamiętnia wizytę Goethego) oraz kilka budek z pamiątkami, goframi i innymi takimi. Gdy byłam tam ostatni raz, pogoda nie dopisywała, nie mogłam więc odmówić sobie gofra i chwili odpoczynku w schronisku (gdzie przybijamy też pieczątkę do Korony Gór Polski). Do dyspozycji mamy także tarasy widokowe – choć określenie “widokowe” jest czasami mocno na wyrost. Raz faktycznie udało mi się trafić na cudne widoki, bywa jednak i tak, że nie widać dosłownie nic. Poza mgłą.


Po lewej schronisko na Szczelińcu. Po prawej jeszcze szlak na górę.

Czasami trafimy na takie widoki…
…a czasami na takie. 😀
Już sam szlak na szczyt dostarcza ciekawych wrażeń i pozwala zobaczyć mnóstwo oryginalnych skał, w tym popularne Ucho Igielne (bez obaw, zmieścił się nawet mój niepotrzebnie wypchany plecak). Jednak prawdziwa zabawa dopiero się zacznie.
Labirynt Skalny – tu musicie zajrzeć
W pobliżu schroniska znajduje się budyneczek, w którym kupujemy bilety wstępu do słynnego Labiryntu Skalnego. Uwierzcie mi, grzechem byłoby wgramolić się na Szczeliniec i do niego nie zajrzeć – tym bardziej że opłata nie jest wygórowana. Obecnie normalny bilet kosztuje 12 zł, a ulgowy 6 zł (choć w przyszłości oczywiście może się to zmienić).
Co jest w Labiryncie Skalnym? Spytajcie lepiej, czego tam nie ma (no dobra, nie ma wielu rzeczy, na przykład piwa i pluszowych jednorożców, ale wiecie, o co chodzi). Niedaleko kasy znajduje się jedna z najważniejszych dla zdobywców Korony Gór Polski formacji skalnych – Tron Liczyrzepy, czyli potężnego Ducha Gór. To najwyższy punkt na Szczelińcu, aby więc udokumentować swoje zdobycie szczytu, najlepiej wejść do niego po specjalnie przygotowanych schodach i strzelić sobie fotkę. Nie musimy się kłaniać – Liczyrzepy na tronie zazwyczaj nie ma, chociaż kto wie, może ktoś kiedyś go spotka.
Tron Liczyrzepy i zdecydowanie NIE Liczyrzepa.
Nieopodal Tronu Liczyrzepy znajdują się także inne formacje skalne – Wielbłąd i Kaczęta. Oczywiście, nie musicie trzymać się tych nazw. Możecie też puścić wodze fantazji i wymyślić własne – albo zająć tym Wasze dzieci, jeśli zabierzecie je na taką wyprawę.
Idąc dalej, trafimy na jedną z najbardziej rozpoznawalnych skał na Szczelińcu, czyli na Małpoluda. Wystarczy jedno spojrzenie, aby zrozumieć, dlaczego właśnie tak się nazywa. Mamy tu także taras widokowy, jeśli więc pogoda dopisuje, możemy zatrzymać się na chwilę i popodziwiać.

Potężny Małpolud we mgle.
Gdy już nasycimy oczy, ruszamy dalej. Wytyczona ścieżka zaprowadzi nas do jednych z najciekawszych punktów Labiryntu – do Diabelskiej Kuchni i Piekiełka, które najpierw będziemy mogli zobaczyć z góry, a następnie zejdziemy do niego stromymi schodami. Miejscami jest bardzo wąsko, lepiej więc zdjąć plecaki. To niesamowity punkt na trasie – robi ogromne wrażenie. Warto zaznaczyć, że przy niesprzyjającej pogodzie bywa tu ślisko – dobre buty i ostrożność to podstawa. Ostatnim razem odwiedziłam Skalny Labirynt w drugiej połowie maja, a mimo to miejscami zalegał jeszcze śnieg i lód. Uważajcie, żeby wyjść stamtąd cało i nie zostać u diabłów na dłużej!
Idziesz takimi szczelinami i od razu wiesz, że niedaleko jest Piekiełko.
Robi wrażenie, prawda?
Aby nieco oczyścić piekielną atmosferę, po wyjściu z Piekiełka trafiamy na taras widokowy zwany Niebem. Najpierw drink z diabłem, potem herbatka z aniołami – co kto lubi. Idąc dalej, napotkamy jeszcze kilka wąskich przejść, przywitamy się ze Słoniem, zobaczymy Koński Łeb i podsłuchamy pogawędkę Gadających Głów (kto jeszcze pamięta, jak wcześniej nazywały się te formacje skalne?).

– Ty, nie oglądaj się, ale znów jakiś baran robi nam zdjęcia.
– Co Ty powiesz, Grażynka, zero poszanowania prywatności, dzisiejsza młodzież jest naprawdę niewychowana.
Następnie możemy już kierować się do wyjścia. Schodzimy po schodach do Karłowa, skąd wracamy leśną drogą na nasz parking. Wycieczka zaliczona, możemy jechać coś zjeść.
A teraz coś dobrego
Po tak pełnej wrażeń wyprawie warto byłoby coś przekąsić. Dziś pozostajemy w klimatach Diabelskiej Kuchni – przygotowałam dla Was przepis na arrabbiatę. Dlaczego ten pozornie poczciwy makaron kojarzy się z diabłami?
Po pierwsze, nazwa – “arrabbiato” to po włosku “zły”. Po drugie, ostrość – dodatek papryczek sprawia, że to danie może wyciskać łzy z oczu. Ale bez przesady, i tak jest pyszne, a jego zrobienie zajmuje dosłownie kilka chwil – to idealny wybór na szybki obiad. Świetnie nada się też do pracy – wystarczy przełożyć je do pudełka i później odgrzać w mikrofali. Do dzieła!
Arrabbiata z Diabelskiej Kuchni
Składniki (na 2 porcje)
- Makaron penne – tyle, ile zjecie.
- Puszka pomidorów krojonych – możesz też oczywiście samodzielnie pokroić pomidora, ale to już zajmie więcej czasu.
- Czosnek – ze dwa, może trzy ząbki.
- Ostra papryczka – może być chili kruszone, może być chili zwykłe, może być peperoncino. Byle ostre. Ile? Do smaku, tylko nie przesadź, bo jak podasz to komuś bardziej wrażliwemu, to może marudzić.
- Oliwa do smażenia.
- Przyprawy – ja oprócz papryczek dodaję sól, czosnek w proszku, czosnek niedźwiedzi, odrobinę pieprzu i mieszankę ziół włoskich.
- Parmezan do posypania – opcjonalnie.
- Natka pietruszki – opcjonalnie.
Wykonanie
1. Ugotuj makaron.
2. W międzyczasie pokrój czosnek na plasterki, a papryczki drobno posiekaj (jeśli masz już chili kruszone, to oczywiście nie siekaj, po co).
3. Jeśli chcesz użyć natki pietruszki, również ją posiekaj.
4. Na patelni rozgrzej oliwę.
5. Lekko podsmaż czosnek z papryczkami.
6. Na patelnię dodaj krojone pomidory i przypraw do smaku.
7. Podgotuj chwilę, spróbuj, czy wszystko pasuje i ewentualnie skoryguj smak.
8. Wyłącz gaz. Na patelnię wrzuć ugotowany makaron i wymieszaj go z sosem. Teraz możesz też dodać posiekaną natkę pietruszki.
9. Przełóż danie na talerze i jeśli chcesz, posyp parmezanem.
Pyszny makaronik. Prawie nie widać go spod parmezanu – może kiedyś zrobię lepsze zdjęcie.
I to wszystko! Mówiłam, że szybkie i proste – zanim makaron się ugotuje, cała reszta będzie już gotowa. Uwaga: nie biorę odpowiedzialności za ewentualne zionięcie ogniem po posiłku.
Do następnego!
3 Responses
Przekonałaś mnie, wybiorę się 😁
A to nie byłaś jeszcze? 😀
Coś nie pamiętam 🤔